Jolanta Szwarc
O PORTRECIE, KTÓREGO NIE BĘDZIE
Naturalnie, jak zawsze najpierw obejrzałam pachnącą świeżością
książkę z kusząco połyskującym tytułemTotamea starannie wydaną przez
Zaułek Wydawniczy „Pomyłka” z interesującą grafiką Teresy Babińskiej.
Już tytuł i dobór ilustracji sugerował tematykę książki.
Książki złożonej w sposób przemyślany. Opowiada ona kolejnymi wierszami, jak
podmiot liryczny – malarz próbuje namalować swoją kobietę, ale ciągle nie
jest zadowolony. Już w pierwszym wierszu szkic jak mozaika rozsypuje się, a
rośnie wodna pożądliwość flisaka z wiosłem do łódeczki. To znów czerwone
szpilki młódki chodzącej po obrazie drażnią stukotem serce malarza o
zwapniałych tętnicach.
Ale co tam tętnice, co tam odleżyny wieku. Pobiegnę za
tobą, może dogonię czas. I dalej marzy o łące, o kobiecie tańczącej
flamenco dla niego koniecznie w tych czerwonych szpilkach, a on będzie z jej
rozkołysanych pól zrywał daktyle i oliwki. I ani kreski więcej, ani
nic ponadto / tak ten szkic niech zastygnie, tak niech się pejzaży. To jednak wcale nie znaczy, że chcieć to móc, bo w kolejnych trzech
wierszach potrzebuje jej pozującej. Niepewny w doborze kolorów zwierza się
– najgorzej z doborem farbki, / maczam pędzel w niebieskiej, ale to
nie to. Kiedyś kobiety wiedziały, że do uzyskania czystości bieli
należy do płukania bielizny użyć farbki, a była w drogeriach jedna. Naraz
odkrywa w myślach – najpewniejszy jestem w sepii – ona ścieli się w pachwinach,
/…/ najbardziej nasycona jest brązem na tej ścieżynce, którą obiecujesz
doprowadzić mnie do szału z echem imion w górach i dudnieniem
chłopięcego krzyku w studnię. Chciałbym namalować jego
atawistyczny zew. / musisz pozować – otwarta do dna przełęczy. Pomyślałam
sobie, że bycie malarzem, ale i modelką, jest rzeczą trudną, bo artysta umie
zrugać, żądając naturalności, której sam nie potrafi wydobyć. Oboje marzą o
sławie. JużHarasymowicz odkrył, że „pierwsi do wypłaty się chudej
garniemy, a za nas / i tak inny na Olimpie siedzi.” A siedzi, siedzi, ale
zawsze jakaś szansa na zdobycia szczytu jest. Na naszej mansardzie
marchand nie przysiądzie, / jednak zlecą się setki, jeśli przestaniesz się
wiercić, do diabła!
Malarz niepewny swoich umiejętności zaczyna rozważać, jak
malowali inni i tu Leszek Żuliński przedstawia nam całą
plejadę wielkich. Wśród nich Kramskoj, Klimt, Lautrec, Starowieyski, Picasso,
a każdy tworzył na swój sposób. Jednemu wystarczało to, innemu tamto, a może… malować
cię nieostro, w smudze, wizgu, w poruszeniu / zwłaszcza serca, w jego łomocie,
ale obrazu nie ma, wszystkie sytuacje malowane są słowem wspieranym przez
artystkę Teresą Babińską.
Poeta, malarz czy gawędziarz? Beata Golacik w Łupkach zamieściła miniaturę
– Ty – totus Tuus znak / poezja to tatuaż ja / tota Tua.
Obserwuję, że ten łaciński zwrot od chwili użycie go przez papieża Polaka
robi swoistą karierę. Malarz – bohater wierszy przypomina sobie –
powiedziałaś kiedyś jestem tota tua i tym łacińskim
stwierdzeniem ona coraz bardziej zaczyna wrastać w jego pejzaż. Dotąd
bezimienna, zatem nieistniejąca, przywołana ma być do życia, choć z
ograniczoną wolnością. Nad strumykiem zaczerpnę wody w garść / i
ochrzczą cie nowym imieniem Totamea. Jak dobrze mieć Meusię.
Szałas zbuduje, będzie czekała z wrzątkiem na herbatę. Zejdę zaraz z
gór /…/ zamknij dłoń, w jej kokonie / cały świat. będę się tam jedwabił,
paprocił, piwniczył i płożył. Dopiero po trzęsieniu ziemi, przeciągu
i detonacji rozchyl palce – wyfrunę z dłoni, ale przysiądę niedaleko.
Już po wszystkim, błoga cisza zmysłów i oddechów. Tylko farby będą
dziwić się sobie i struktura kanwy nie przestanie falować. rama obrazu
rozpadnie się z trzaskiem. I tu autor mnie zaskoczył. Bohater jest malarzem czy hafciarzem? Kiedyś
zdarzyło mi się wyszywać obraz wełną na dość grubym, siatkowym materiale –
kanwie. Chyba jednak doszłam do sedna. My, Polacy wyszywamy portrety,
pejzaże, martwe natury na kanwie, a malujemy na płótnie, Anglicy natomiast
materiał, na którym malują nazywają „canvas”, a ponieważ Leszek
Żuliński niechybnie oblatany w językach, to niechcący wpuścił mnie w
maliny, ale tylko przez moment. Otrzepałam piórka i z zaciekawieniem dalej
śledzę, jak malarz chce namalować kobietę, która gdzieś mu migoce w
światłach. Denerwuje się – może w ogóle nie istniejesz, a przecież
dobrze wiesz, że nie jestem / abstrakcjonistą. maluję mięso, nie jego ideę.
Cały czas malarz planuje obraz i obmyśla techniki. Hmm,
akwarela nie, bo… Zauważyłem ostatnio, że więcej mówię, niż maluję. Ale
czy to wszystko ma sens? Moi koledzy poeci, / robią to samo – świat
zamykają w złotej klatce wiersza i zaczynają wierzyć, że jest prawdziwy. Cóż,
świat jest dla wszystkich. Jedni mocno trzymają się ziemi, inni unoszą się
nad nią. Po łyżce mleka wszystko jest możliwe, jak u Chagalla.
„Chodź do nieba. Tam odpoczniesz. / Tylko nie patrz. / Tylko nie myśl. /
Polecimy skośnie, skośnie, / aż się nigdy nie znajdziemy” (J. Kulmowa).
Jednak zanim się uniesiemy, musimy się przygotować. Zaraz, zaraz, a może
gwasz? A może patrzeć oczami, a widzieć palcami? Jak dotrzeć do początku
człowieczeństwa… Skąd mi się to wzięło? Chyba nie ze sztychu, chociaż ostro
rznięty. A cóż Herbert mógł wiedzieć o sztychu? oni
poeci, / słyszą tylko fechtunek słowem, szczęk głosek i tupot składni. Niewinne
zabawy. Takie ludzkie przecież. Sztuka nie kłamie, Sztuka nie rani, Sztuka
piękno niesie zależne od smaku. Do tworzenie potrzebny jest spokój, a tu ona
nago chodzi po pracowni. Sterczące sutki wyznaczają trasę, żarna pośladków
mielą / odległość między nami. wiem, co zrobisz za chwilę - / położysz się
niedaleko mnie, rozsuniesz uda i będziesz / kusiła.
Nie, w takich warunkach nie można pracować. Co ważniejsze?
Życie, czy omam wieczności na płótnie? Zuzannakusi, obrazu nie
będzie, a do kuszenia w haremowej scenerii dorzućmy jeszcze z innych kultur
trochę, przecież globalizacja. Jakże nie skorzystać. Trochę z Hiszpanii,
brylant z Indii w pępek, bransolety z Afryki i można zagrać. Wysokie
ce wyłuskać / z sopranu, gdy będziesz wzbijała się pod sufit i niskie alty /
w czasie opadania. wbij mi paznokcie w plecy. / niech na płótnie zostanie
pięć bruzd – zapis tego szału. Malarz jest wytrwały, chociaż za plecami
słyszy – O! nasz drugi Podkowiński. Już go
szufladkują, nie widzą inności, zwykli rzemieślnicy, a przecież przyjdzie w
końcu taka chwila kiedy pędzel sam potoczy się po płótnie i zmieni
mimesis w katharsis. Dlatego artysta musi znosić różne przykrości,
zadawane sztychy, bo taka jest cena za Sztukę, ale co zrobić, gdy nie ma
pomysłu, brakuje języka? Z historii sztuki posklejać? Wziąć trochę z Rublowa,
kapkę zChagalla, trochę plam z taszystów, bryłki od kubistów posadzić
na czerwonej trawie, pokropić literami z „Pieśni nad pieśniami”. Jakieś fatum
ciąży nad malarzem – posyłam ci ten szkic / na nim tylko dym.
Czuje rozpacz i słodycz płonącego mięsa. Anus mundi jest
ciągle, dlatego może bardziej trzeba żyć, niż uprawiać terapię przez sztukę i
w ten sposób wyrównywać życiowe niedostatki. Malować jakąś Galeteę…
Tylko kto ją ożywi? Łakniemy jak nasi przodkowie piękna ideałów, jakiejś
odskoczni od szarzyzny, od sparciałego otoczenia. W muzeach odnajdujemy memy,
tak jak w archiwach szukamy przodków i wspólnych z nimi genów.
Dostajemy sztukę w spadku, i nieważne, że mami, że wabi, że wygładza,
zmiękcza, zasłania. Powiem za słowami poety - a sztuka? niech
robi ze mną co chce / zupełnie jak ty. Ci, którzy starali się nas
wyposażyć, odeszli Tam, gdzie czas nie nagli, z Tu przyjdzie się
pożegnać, a póki co niech malarze wstawiają świat w ramę, albo zatrząsną w
wierszu. Z niego nie ma ucieczki i czas staje w miejscu jak zepsuty zegar. To
taka nieśmiertelność zastawiona przez śmiertelnych. Śmiertelności nie da się
uniknąć.
Jak nie dostrzec róży Salwadora i Małego
Księcia. Źle wymyśliłem twoje imię, powinnaś nazywać sięTodamea?
/ sein zum Todamea /…/ weźmy się w trójkę za ręce i idźmy
dalej przed siebie. Żyjmy tak jak inni w przestrzeni podobnych
gestów, rytuałów (Chwileczkę, czas na herbatę w miśnieńskiej filiżance.),
schematów. Żyje „się” tak w społecznym zniewoleniu i tak jest dobrze. Wolność
przychodzi, kiedy odczuwamy grozę śmierci, samotność i absurdalność świata.
Co nas czeka, to dopiero się okaże. Czy zamkniemy spokojnie oczy, czy
dopadnie nas jakaś powtórka z historii. Nie można wejść dwa razy do tej samej
rzeki, jaki będzie jej nurt, tego nie da się przewidzieć.
Na razie żyjemy bardziej lub mniej myśląc o kruchości życia. Mamy zawsze
szansę cieszyć się w muzeach tym, co utrwalone. Nie zastanawiamy się nad
brakami dzieł, które bezpowrotnie zginęły, bo zabrakło ich twórców – ofiar
tragedii.
Co się dzieje? Czyżby malarz zapomniał o sztaludze i pędzlu? Odpowiedzią na
moje pytanie jest kończący tomik wiersz „Most rozwodzony”. Malarz dochodzi do
wniosku, że portretu nie będzie, bo zderza się w nim trywialność zsacrum. W
to wszystko miesza się Malczewski ze swoją kosą na sztorc.
Znów dałam się zwieść autorowi, bo zamiast o śmierci pomyślałam o naszych
kosynierach, którzy przekuwali na sztorc, o dziewięćdziesiąt stopni, zwykłe
noże kos rolniczych. Przekute noże stanowiły jedną linię z drzewcem.
Natomiast atrybutem śmierci uMalczewskiego była najzwyklejsza
kosa gospodarcza. Choć jedna i druga może uśmiercić, to tylko ta bojowa może
być na sztorc, ale to drobiazg. Jestem z tego pokolenia, które wychowało się
na obrazach Chełmońskiego,Grottgera, lekturze Nad
Niemnem i ekranizacji tej powieści.
Wracając do myśli głównej, najtrudniejsze dla malarza jest scalenie ciała z
duszą. Kiedy malowałem ciało, wychodziła mi z tego martwa natura /…/
były momenty, gdy zdawało mi się, ż połączę jednym mostem / Avignon z Las
Vegas, ale wtedy nie starczało talentu. Jeśli nie chcemy twórczych
porażek, należy uciekać w codzienność, nie myśleć o śmierci, bo jak już
wcześniej napisał Leszek Żuliński – życie, nagie
życie warte jest prawdziwego grzechu, buntu, szaleństwa.
Totamea to ciekawa i mądra lektura. Autor
erudyta wymaga od czytelnika skupienia. Mamy tu do czynienia ze zderzeniem
świntucha ze świętym. Całość wypowiedziana ciepłym tembrem głosu, słowem
bogatym w niebanalne porównania, metafory i neologizmy. O przemyślanej,
pięknej kompozycji już pisałam.
Leszek Żuliński: „Totamea”, Zaułek Wydawniczy POMYŁKA,
Szczecin 2013, str. 72
Jolanta Szwarc
http://pisarze.pl/recenzje/4700-beata-golacik-komentarz-do-lektury-totamea-leszka-zulinskiego.html
Beata Golacik
Komentarz do lektury… „Totamea” Leszka Żulińskiego
Przyszło mi opowiedzieć o wyjątkowej
książce, na której odbiór składają się trzy równoważne elementy: forma, obraz i
tekst. Określić tę publikację przymiotnikiem „piękna”, to niewystarczające.
Piękno jest pojęciem szerokim i w odniesieniu do tej książki wydaje się
szczególnie nieprecyzyjnym. Spotykamy się bowiem nie tylko i nie tyle z
pozycją wydawniczą o wysokich walorach estetycznych (to możemy obserwować w
wielu dziełach), ile ze zjawiskiem przenikania się różnych dziedzin sztuki,
dynamicznym synkretyzmem, dzięki któremu, każdy z elementów publikacji zyskuje
na wartości, jakby wzajemnie „podbijając” swoje notowania. Ekskluzywna forma –
elegancja składu, jedwabista gładkość papieru, eksponują walory grafiki, ta zaś
przydaje głębi zamieszczonym tekstom. To się nie zdarza często. Tomik wierszy
Leszka Żulińskiego – „Totamea”, wydany przez Zaułek Wydawniczy Pomyłka, nazwałabym
„książką trzech zmysłów”. Sensualność bowiem zdaje się być ważną płaszczyzną
„porozumienia” między książką a czytelnikiem, z którym nawiązuje ona kontakt
właśnie poprzez zmysły: dotyku, wzroku i słuchu (słowa).
Dlatego
nie sposób nie odnieść się na początku do wizualnej strony tomiku, w którym
ilustracje stanowią autonomiczną całość, jaką można „smakować” niezależnie od
treści. Grafiki Teresy Babińskiej nie sprowadzają się tu do roli dopełnienia,
czy obrazowania wierszy. One im towarzyszą jako odrębne dzieło sztuki. Czytając
tę książkę, miałam wrażenie uczestnictwa w wernisażu, podczas którego dane mi
było obserwować zjawisko „dwukierunkowej” ekfrazy, gdzie wiersze i obrazy
interpretują się wzajemnie i doprawdy trudno rozstrzygnąć, czy grafiki uszczegóławiają
świat przedstawiony poety, czy na odwrót – rzeczywistość obrazu przetworzona
jest na język poetycki. Ilustracje do „Totamei” przywodzą mi na myśl malarstwo
Marca Chagalla. Nie ma tu, rzecz jasna, odwołań do fenomenalnej kolorystyki
mistrza, mamy przecież przed oczami czarno-białe grafiki z elementami w
odcieniach szarości, brudnej zieleni czy sepii. Chodzi mi raczej o kształty
postaci – obłość ich gestów, jakby opisanych na okręgach, elipsach, a także
jakiś rodzaj uniesienia, lotu, ruchu – co zresztą dobrze koresponduje z wymową
wierszy. Żałuję, że tylko w ten sposób – amatorski i zdawkowy – mogę nawiązać
do kompozycji Teresy Babińskiej. Nie mam wystarczających kompetencji ani
doświadczenia w omawianiu dzieł z kręgu sztuk plastycznych, a jestem przekonana,
że grafiki te zasługują na profesjonalną ocenę i poświęcenie im uwagi w nie
mniejszym stopniu niż prezentowane wiersze.
„Totamea”
– jeden z piękniejszych tytułów zbioru wierszy, jaki czytałam,
zaczerpnięty z intymnego języka, którym porozumiewają się ze sobą malarz
– bohater liryczny i jego modelka. „powiedziałaś kiedyś: jestem tota tua… od
wtedy/ rozcieram te słowa pod językiem,” [A
IMIĘ TWOJE…]. „Cała twoja” – ta deklaracja, ta obietnica przyjęta za prawdę,
przekształcona zostaje w nazwę własną – „Całamoja”. Przy akompaniamencie tego
imienia, przechadzamy się po pracowni artysty, który pragnie namalować kobietę,
nie po raz pierwszy, jak możemy się domyślać, ale być może po raz ostatni.
Wiersz rozpoczynający tom – „SZKIC NIEPEWNY NICZEGO”, wprowadza czytelnika w
wewnętrzny świat bohatera, który jawi się jako swoiste studium przypadku,
rozpisane na trzydzieści lirycznych odsłon, z których każda jest w zasadzie
odbiciem tej pierwszej. Przytoczę więc wiersz w całości:
z
zamkniętymi oczami rysuję cię w sobie,
na razie jest to szkic rozsypujący się na drobne.
ta ciemność – to twoje oczy, błękitna plama
– fragment bielizny, smak ust – syrop klonowy,
jego sepia przykleja się snem do oka.
chyba
na razie nie umiem namalować tego, co chcę,
tylko wzburzone morze. ono szumi, przelewa się,
podchodzi mi do kolan, gardła, do brzegu ostateczności.
tam
cumujesz, niedaleko mnie. Wczoraj zasnąłem
z wiosłem na twojej łódeczce. gdyby morze
przestało falować, niech ten obraz się zamknie.
może czas zatrzyma się raz na zawsze. i moja ręka,
i twój werniks na rozmazanej kanwie.
Mamy
zatem do czynienia z dramatem twórczym i egzystencjalnym zarazem. Malarz staje
wobec problemu niewystarczalności dotychczasowych środków wyrazu, jakiejś
twórczej bezpłodności, powodowanej bliskością relacji, która go połączyła z
modelką. Oto nagle sama wyobraźnia nie wystarcza, by przenieść rzeczywistość na
płótno. Ciało wygrywa batalię z wizerunkiem, z zamysłem, wizualnym projektem.
Emocje biorą górę nad artystycznym oglądem. Barwy, detale ubioru, fragmenty
otaczającego świata przestają być posłuszne malarzowi, przekraczają granice
zmysłów odpowiedzialnych za powstawanie obrazu, przechodzą w smak, dotyk,
falowanie. Erotyka zdaje się zwyciężać nad sztuką. Do tej konfrontacji dochodzi
jeszcze perspektywa nieubłaganego końca – ostateczności. Fabuła tego cyklu nie
zmierza do jakiegoś określonego celu, nie doprowadza do happy end’u – obrazu
Totamei nie udaje się namalować (co było do przewidzenia już na początku
lektury, mam więc nadzieję, że nie popełniam wobec czytelników grzechu,
ujawniając przedwcześnie zakończenie). Wiersze skupiają się na opisie rozterek
bohatera, opowiadają jednak historię, która rozgrywa się na kilku
płaszczyznach: realnej – sceny z życia codziennego w pracowni malarskiej i poza
nią; kulturowej – odniesienia do prądów w sztuce współczesnej; filozoficznej –
próby dociekania istoty ludzkich przeżyć i przede wszystkim psychologicznej –
zmagania podmiotu lirycznego z samym sobą. Klasyczny werteryzm, osadzony w
realiach współczesności, oscylujący wokół doznań cielesnych – pożądania i
niezaspokojenia, może tylko bez skłonności samobójczych, które tutaj zastąpione
zostały finałowym skokiem w „odmęty hedonizmu” i deklarowanego stoicyzmu.
A
jaka jest ta poezja? Zmysłowa – to na pewno. Pisana z, jak mi się wydaje,
charakterystycznym dla Żulińskiego rozmachem – wielosłowiem, które niekiedy, w
połączeniu z serią neologizmów, może trochę męczyć: a ty mi się lśnij, ty mi się
rozspiżaj, rozmiedziaj,/ rozzłacaj – słońce czułe wyzgrzytam jak
sztycharz Heliosa [SZTYCH
ZMYSŁOWY]. Mimo pojawiających się gdzieniegdzie próbek lingwistycznej dykcji,
poezja ta pozostaje wierna dotychczasowemu stylowi Autora, przesyconemu
kulturową ornamentyką, żarliwymi porównaniami czy metaforami takimi jak: wcielenie niespełnienia, eter
kosmosu, Wieża Babel ciała, menora dłoni, ułuda Kolchidy, ciepło zastyga
bursztynem, stoję przed sztalugą jak Tantal, leżysz jak Wenus przed lustrem…,
które jednak bronią się w kontekście całej tej efektownej sfery gorących
uniesień lirycznego „ja”. Owa spójność obrazowania, wydaje się najsilniejszą
stroną tej poezji. Autor „Totamei” zbudował wokół swojego bohatera niezwykle
wiarygodną scenerię, rozległy pejzaż malarskich detali. Dotyczy to zarówno
rekwizytów, jak i pojęć związanych ze sztuką oraz licznych odwołań do
rzeczywistych postaci artystycznego świata: nazwisk malarzy, filozofów, poetów,
z którymi podmiot liryczny nawiązuje już to dialog (monolog), już to spiera się
bądź polemizuje. A wszystko to opisane jest bogato i potoczyście, lecz
naturalnie, naturalistycznie niemal i bardzo sugestywnie. Znakomicie wyczuwa
się tu atmosferę atelier malarza, pulsującą jego amokiem twórczym i
dyskusyjnym. Ta „artystowska” aura unosi się nad każdym wierszem tomiku.
Ale specyficzna dla Żulińskiego nadekspresyjność językowa znajduje w tych
wierszach wyjątkowe uzasadnienie i działa na korzyść jego poetyckiej kreacji.
„Totamea”
może być odczytywana jako swoisty moralitet egzystencjalny i chociaż jej charakter dydaktyczny nie
szokuje oryginalnością, jak choćby w tym przykładzie: „bowiem zyskujemy także przez
odejmowanie./ stoimy wszyscy w kolejce do pieca i wchodzimy weń/ jak plankton w
paszczę wieloryba.” [TYLKO
DYM], to możemy napotkać w tomiku kilka nieco ciekawszych obserwacji
filozoficznych, jak np. tu: „wędrówka
mitów jest szukaniem prawdy. religia jest/ jej umacnianiem. filozofia –
pomnażaniem. a sztuka – domysłem.” [SPACER
DO SKLEPIKU]. Jednakże, przy ogólnym swym ukierunkowaniu na „memy” kulturowe i
refleksyjność, poezja ta pozostaje „celebracją powierzchowności”. Bohater, w
bolesnym doświadczeniu ludzkiego „bytowania ku śmierci” (Sein zum Tode),
ucieka łapczywie do świata cielesnych doznań, pożądliwości, ekstaz i zachwytów
– dramatycznie chwilowych. Ten neurotyczny i egotyczny „taniec zmysłów” w
„krainie Hedonii” wydaje się sposobem na zagłuszenie jego wewnętrznej pustki.
Duchowość sprowadza się do emocjonalności, a kobiecość pełni rolę służebną.
Totamea jest modelką, muzą, obiektem – ważnym z punktu widzenia pragnień i
potrzeb artysty, podobnie jak sztuka – swoistym opium uśmierzającym ból
istnienia. Patrząc na nią oczami lirycznego malarza, widzimy przedmiot
obiecujący rozkosz fizyczną i ekscytację uczuciową, ale dostrzegamy tylko jej
powierzchnię. Obserwujemy w szczegółach, jaka jest (zwłaszcza dla
poety-malarza), a nie kim jest i co przeżywa. Z takim typem bohatera
tragicznego – rozpalonego „kochanka życia”, „narkomana doczesności”, którym
wstrząsa dramat przemijania i nieuchronność śmierci – spotykamy się u Leszka
Żulińskiego już wcześniej. Choćby w tomie „Ja, Faust” (2008), gdzie mamy do
czynienia z podobnym – „użytkowym” charakterem relacji między mężczyzną a
kobietą; czy też w wielu wierszach z tomiku „Dzieci z Hameln” (2012). „Totamea”
zdaje się być kontynuacją tej poetyckiej narracji, opowiadającej o kryzysie
męskości, rozdartej pomiędzy pożądaniem a niespełnieniem, sztuką a życiem,
szaleńczym pragnieniem a niemocą. „Totamea” wciąż opowiada tę samą historię –
Faust się nie zmienia, zmieniają się tylko Małgorzaty.
Leszek
Żuliński: Totamea. Zaułek
Wydawniczy Pomyłka. Szczecin 2013, str. 72
|